Zrywamy sie o swicie, wcinamy sniadanko (a w zasadzie jego namiastke, gdyz sa to tosty z dzemem, ktore Anita kwituje jako "małomięsne") i pedzimy na przystanek zaliczajac po drodze 7eleven. Celem jest park narodowy Bako, w ktorym mozna zobaczyc dzikozyjace-malpki, roznego sortu.
Autobus przyjezdza punktualnie(!) i nawet kosztuje tyle ile bylo zapowiedziane (3,5). Po blizej nieokreslonym czasie dojezdzamy do przystani, z ktorej trzeba wynajac lodz do parku. Wstep oczywiscie kosztuje wiecej niz mialo byc (znow niezgodnosc z prawem Unii, czyli 20MYR dla obcokrajowcow, 10 dla tutejszych). Przynajmniej lodka jest tansza, bo mialo byc 100 za 4os a jest 96 na 5 (przynajmniej tutaj miejscowi placa tyle samo). Szybko dogadujemy sie z para Estonczykow i jedna tutejsza kobieta i w komplecie pedzimy (doslownie) do bramy parku. Trzeba przyznac, ze przynajmniej za te kwote sternik nie zaluje silnika i naprawde ostro prujemy wode. Usmiech nie schodzi nam z twarzy :). Przejazdzka (przepływka?) zajmuje ok 20min.
Na miejscu musimy ewakuowac sie z lodzi na plaze, gdyz jest odplyw i niski stan wody nie pozwala doplynac do pomostu. Prawie jak marines opuszczamy lodz i szturmujemy plaze. Widoki ladne, tylko niestety ciagle niebo jest mocno zachmurzone i nie widac zbyt daleko.
W kwaterze parku zaskakujaco niskie ceny (danie z makaronu - 4), wiec kupujemy jedno na sniadanie, a druga porcje zabieramy ze soba.
Trzeba sie tez zarejestrowac w ksiazce tras (to chyba na wypadek gdyby kogos cos zjadlo po drodze). Gosc z parku proponuje nam 2 trasy - 1km oraz 1,5km (czasy przejscia wg info to 45min oraz 1,5h). Wpisujemy sie zatem na obie i ruszamy. Dystanse wygladaja niewinnie, lecz niech was to nie zwiedzie (czasy przejscia wydaja sie juz byc podejrzane). Na razie nie bede zdradzal za duzo, ale powiem, ze Estonczycy wrocili z drugiej trasy ledwo zywi i ich jedynym komentarzem bylo "it's too far..." ("to zbyt daleko").
No, ale tymczasem pelni energii ruszamy i juz na samym poczatku mamy okazje podziwiac cale stado malp, ktore wisza tuz przy sciezce i wcinaja liscie. Wygladaja jak w zoo, przy czym to one sa widzami, a my atrakcja. Bez wiekszego entuzjazmu gapia sie na nas. Zaraz potem przechodzimy po pomostach przez las mangrowy. Dalej sciezka niknie w dzungli i zaczyna sie robic fest-goraco. Jest tez zaskakujaco glosno. Malp poki co nie widac, ale mnostwo roznych owadow wydaje gwizdy, swisty itp. az w glowie huczy. Po chwili jest juz jasne, dlaczego 1km idzie sie wg nich 45min, a w rzeczywistosci praktycznie godzine.
Park polozony jest na stromych zboczach i co chwile wspinamy sie po mostkach/drabinach/galeziach/korzeniach. Trzeba przyznac, ze jest calkiem atrakcyjnie, ale ledwo zywi docieramy na plaze (jeszcze nie zaaklimatyzowalismy sie zbyt dobrze). Znajdujemy ladne miejsce pod skalka i postanawiamy tam odpoczac, bo kompletnie nie mamy sily na druga czesc trasy. Dochodzimy tez do wniosku, ze trzeba byc totalnym hardkorem, zeby pokonac odcinek 13km (najdluzszy w parku).
Krzys pozbywa sie nadmiernej ilosci odzienia i pedzi sie kapac, a Anita robi troche zdjec. W miedzyczasie zaczyna sie przyplyw i woda wyraznie podnosi sie zalewajac kolejne czesci plazy. Po ok 2h godzinach plywania i schniecia wracamy ta sama droga. Tym razem mamy wiecej szczescia. Poniewaz (jak wspomniani wczesniej marines) przemykamy sie przez dzungle tak cicho, ze zaden zwierz nie jest w stanie nas zauwazyc - spotyka nas nagroda. W galeziach slychac najpierw szelest, potem wiecej szelestow, ruch galezi i sa! Najpierw widzimy jedna, potem dwie, a wkrotce cale stadko malp rozsianych po okolicznych drzewach. Udaje nam sie zrobic kilka zdjec :) Jedna z nich w czasie przeskoku spada na ziemie i przez chwile ewidentnie probuje ogarnac gdzie jest horyzont. Cala droga przez dzungle schodzi nam szybko na sledzeniu zwierzatek. W miedzyczasie mijamy po drodze zator spowodowany Amerykanką, która akurat zgubiła wśród korzeni Lewy Trekkingowy Japonek :) (w koncu kazali ubrac odpowiednie obuwie).
Wychodzimy z dzungli na pomosty i mamy okazje zobaczyc las mangrowy tym razem w wersji "przyplyw" czyli zalany woda. Na pomostach spotykamy kolejne malpki (3), ktore zajmuja sie wzajemnym wygrzebywaniem robactwa z siersci. Wygladaja niewinnie i slodko. Robimy duzo malpich portretow i dajemy sie zwiesc. Malpki zastosowaly wybieg psychologiczny i wziely nas na slodkosc, a zaraz potem probowaly zwedzic nam plecak. To rozjuszylo Krzysia, ktory powiedział, ze nie będzie mu jakiś sierściuch jedzenia zabierał. Ponieważ małpa chciała być agresywna (plecak ewidentnie się jej spodobał, a nie dało się obok niej przejść przez pomost) Krzyś przy pomocy sprytu marines i wielkiej gałezi z liscmi wywołał u Złej Małpy atak strachu i wszystkie uciekły (choć niechętnie, białej flagi nie było, raczej miny pt. "ja Ci jeszcze pokaże!").
Nieniepokojeni przez nic dotarlismy do bazy i ok 4 po poludniu pomknelismy lodzia z powrotem ku Kuching.
Wieczorem udalismy się na Sunday Market (duzy targ, ktory odbywa się w nocy z soboty na niedziele). Po raz kolejny informacje naszego wlasciciela hostelu byly niedokladne, czyli mialo byc 5 min, a bylo ze 30 :) No i troche slalomem, bo ewidentnie jest tu problem z rozroznianiem prawej i lewej strony. Nic to, dajemy rade - ale po drodze wbijamy do Kulinarnej Komuny (czyli naszego ulubionego wynalazku 10 knajp i jednej jadalni). Tutaj szybka kolacja: smazony ryzyk, niedokonca smazony makaronik w pomidorach z kurczakiem i ice tea (4+4+1,2MYR).
Targ faktycznie fajny, typowo azjatycki, czyli wszystkiego po trochu: pamiatki, jedzenie, ryby, mieso, zwierzeta, zabawki i malajczyk-wie-co-jeszcze. Spedzilismy tu z 2h i zmeczeni dotarlismy do hotelu.