Powoli, ale jedziemy (toczymy się) w stronę Budapesztu. Po drodze jest jeszcze Eger, więc zajeżdżamy na kawę. Pierwsza kawiarnia, pomimo zachodzącej aktywnej komunikacji w języku angielskim, okazała się niestety chwilowo-nie-kawiarnią, gdyż cafesz machinesz kaputt. Skończyło się więc zupą czosnkową i kieliszkiem wina, rachunek natomiast kończył się skrupulatnie wyliczoną pozycją "service charge" w wysokości 10% zamówienia. W drugiej kawiarni było już o niebo lepiej. Dzięki na bieżąco zdobywanym umiejętnościom posługiwania się językiem madziarskim udało nam się zamówić: kava black, kava no black oraz ciasta o dziwnych nazwach, które okazały się być ciastem czekoladowo-porzeczkowym (Anita), sernikiem (Krzyś) i strudlem śliwkowym (Tomasz). Przy wyjściu z kawiarni przyszedł czas na wyzwanie tygodnia - zamówienie lodów całym zdaniem po węgiersku. "Kerek egy wanilia", co dosłownie znaczy: "szukam jeden wanilia", zadziałało, co biorąc pod uwagę okoliczności (w języku węgierskim jest 36 przypadków odmiany rzeczownika, "policja" to "rendörség", a my jesteśmy tu dopiero drugi dzień) wystarczyło do zaliczenia zadania. Dodatkowym zaskoczeniem był fakt, że obsługująca nas pani uzyskała w podróżnym rankingu 8,25 pkt na 10 możliwych* (nigdy nie widzieliśmy jeszcze tak wysoko notowanej Węgierki, a castingi trwają już trzeci dzień).
*jury jest dwuosobowe i ocenia kogo chce i za co chce