Wreszcie sie wyspałem :) A. chyba też. Przy sniadaniu w hotelu juz trochę kozaczymy gdyż nasz zasób słownictwa znacznie się poszerzył i dajemy rade bez Google Translate. Mozemy to poczytac jako pelny sukces gdyż na stole laduje dokladnie to co zamawialismy! Czyli jedno pikantne, a drugie nie.
Krzys w poszukiwaniu palm wpada na pomysł wybrania się na Randayan Island (która jest nieopodal). W hotelu proponuja nam wycieczke, ktora w sumie nie kosztuje jakichs dramatycznych pieniedzy (150.000/os za 2 dni/1 noc, ze wszystkim). Ale czym bylaby przygoda bez przygod?
Przy pomocy Google Translate szykujemy zestaw zdan i pytan potrzebnych do zalatwienia sprawy i idziemy z komputerem pytac miejscowych. Zaczynamy od posterunku ochrony (dwoch mlodych indonezyjczykow). Oczywiscie nie mowia ani slowa po angielsku, wiec przechodzimy do akcji z grubej rury. Strasznie im sie patent z laptopem spodobał. Po 15 minutach lapiemy wspolny jezyk i mamy wszystkie niezbedne informacje. Dziekujemy im serdecznie i zmywamy sie na plaze.
Puf. Jest goraco. Ja sobie bulkam w wodzie (ale jest metna), a A. zbiera muszle. Tak nam leniwie mija czas. Pozniej zafascynowani obserwujemy kraby walczace z woda/falami :)