Budzimy sie jak nowonarodzeni tylko po to, zeby obsluga hotelowa mogla nas zaskoczyc. Mianowicie znika nasze pranie. Podobno zaniesli je do pralni (brak akceptacji dla wiszacych koszulek i skarpetek). Problem jest w tym, ze pralnie otworza dopiero nastepnego dnia rano... Awantura niewiele zmienia. Zolte ludki z usmiechem stwierdzaja, ze przeciez zostajemy do jutra, wiec w czym problem. Poddajemy sie i idziemy zwiedzac.
W kilku agencjach turystycznych pytamy o ceny samolotow na Lombok. W jednej z nich udaje nam sie zakupic bilety (450.000/os w te i 310000/os z powrotem).
Wloczymy sie tu i tam, a tu nagle znajdujemy muzeum-lodz podwodna :) Strasznie fajne muzeum, bo w srodku nikt nie pilnuje, wszystkim mozna pokrecic i jest nawet dzialajacy peryskop! (5000/os). Tuz obok znajduje sie najwiekszy (z tych co widzielismy) parking dla skuterow (cos jak w Amsterdamie dla rowerow). Szacun dla wlascicieli, ktorzy potrafia sie w tym odnalezc... Ciekawosc europejska zagnala nas do McDonaldsa (na lody). Zaskoczyla nas impreza dla dzieci (bylo ich chyba ze 100) to okrutny sajgon. Zobaczylismy tu pierwsze indonezyjskie grubasne dziecko, ktore latwiej przeskoczyc niz obejsc. Z wielgachnym McLodem w lapce siedzialo wpatrzone w ogolnodostepny McKomputer.
Pod wieczor trafiamy do niesamowitej dzielnicy waskich uliczek i nagle z wielkomiejskiego klimatu niemalze znajdujemy sie w indonezyjskich domach. Do kazdego z nich mozna zajrzec przez duze okna. Domki sa mikroskopijne, a nasza uwage zwraca stojacy niemal w kazdym salonie skuter. Sympatyczni ludzie uprzejmie wskazuja nam kierunek. W calej dzielnicy srednio co 10-15 domow jest meczecik.