Z Branu wyjeżdżamy najedzeni i obżarci i szczęśliwi. Przed nami droga tysiąca zakrętów. Droga szybko wspina się na szczyty wzniesień, przebiegając od czasu do czasu przez wioski. Sprawę transportu, a raczej jego prędkość ograniczają wolno poruszające się ciężarówki. Dlatego już po kilku kilometrach mamy prawdziwy pokaz rumuńskich umiejętności wyprzedzania na zakrętach, po wewnętrznej, zewnętrznej i w sumie każdej innej. Widać czy nie widać - jest wyprzedzane wszystko jak leci. Uwieńczeniem całości są dwa pojazdy ciągnące przyczepy ze słomą. Pierwszy z nich nie daje rady po górkę i ledwo ciągnie. Drugi natychmiast przyspiesza i przednim zderzakiem dojeżdza do końca przyczepy pierwszego - dalej proste - dym z rury i gaz do dechy :) co dwa auta, to nie jedno.
Zwiedzamy jeszcze mauzoleum nieznanego żołnierza. Tzn. Znanego, ale nie nam. Teoretycznie wstęp kosztuje 5 lei, ale to chyba jakaś samozwańcza inicjatywa lokalsów i po krótkim wahaniu wchodzimy do środka na krzywy ryj.
Dzień zmierza ku końcowi, tankujemy auto do pełna i ruszamy w kierunku noclegu. Myśleliśmy o rozbiciu się na dziko, jednak skuszeni prysznicem zmieniliśmy plan i zatrzymaliśmy się na campingu Dracula. O słuszności takiego postępowania mieliśmy okazję przekonać się już jakieś 10 minut później. Campingowy pies zaczął wściekle szczekać i pobiegł w kierunku ogrodzenia. Okazało się, że... odstrasza niedźwiedzia, który wyszedł z lasu w poszukiwaniu pożywienia. Na szczęście znalazł pozostawione przez kogoś resztki i wrócił z nimi do swojego domu.
My na kolację zjedliśmy kiełbasy oraz bakłażany z grilla, potem próbowaliśmy zrobić jeszcze tosty, ale campingowy pies porwał i zjadł nasz kawałek lokalnego sera. Ciekawe jak się potem czuł, bo ser był tak okrutnie słony, że sami mieliśmy problem go zjeść (nawet Tomasz, który jest miłośnikiem słonych serów).