Budva, tutaj znajdujemy morze. Po czterodniowej podróży w kierunku wybrzeża w końcu jesteśmy. Tomasz jest ukontentowany* i pierwsze swoje kroki kieruje na plażę, oczywiście w towarzystwie pozostałych. Potem już tylko szybko zmienia majty na kąpielówki i wskakuje do morza, bez towarzystwa pozostałych, którzy postanawiają zostać na brzegu. Woda jest wspaniała, doskonale chłodzi i można dość bezpiecznie poleżeć na jej powierzchni, bo Adriatyk jest dość słony.
Budva, miejscowość hiperturystyczna, jest bardzo zatłoczona, więc po półgodzinnej kąpieli wyruszamy w poszukiwaniu ryby (kolejny wymysł Tomasza). Po wyjątkowo krótkim poszukiwaniu znajdujemy przyjemną restaurację, jednak ceny dań rybnych zwalają nas z nóg (lub mówiąc kolokwialnie: nie stać nas). Kończy się więc zupą rybną (posmak był) za 3 euro oraz najprawdziwszym schabowym (6 euro) - Tomasz, oraz zestawem typu mix grill (Państwo J&K).
Po zjedzeniu następuje tradycyjny wieczorny rytuał szukania miejsca do spania. Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Hiperturystyczny klimat sprawia, że albo wszystko zajęte, albo nie można namierzyć właścicieli posesji noclegowej. W końcu trafiamy na camping o dość przystępnych cenach (5,20 euro za osobę, 2 euro za mały namiot, 3 euro za samochód), postanawiamy więc zostać, tym bardziej, że ozdobą campingu są dwa małe koty, które niestety nie dają się złapac. Słabym punktem okazuje się być campingowa ziemia - ilość zawartej w niej kamieni uniemoźliwia wbicie śledzi na głębokość większą niż 1 cm. Trudno, śpimy w luźnych namiotach.
* tutaj ciekawostka - czlowiek gór przez cztery dni marudzi, że chce jechać wykąpać się w morzu i poleżeć na plaży...