Po poludniu wyruszamy na muzyczne poszukiwania do Dublina. Poniedziałek to nienajlepszy dzień na poszukiwania sesji (wiekszosc odbywa sie pod koniec tygodnia czy w weekendy). W Dublinie jednak gra sie przez cały tydzień. Wybieramy jeden z pubów - Cobblestone. Po wejściu zastanawiamy sie czy to dobry pomysł, bo w knajpie pustki. Ale gość z fletem mowi, ze temat aktualny i mamy poczekać. I faktycznie, minuta po minucie zaczynają schodzić się ludzie, nie mija godzina, a sesja urasta do monstrualnych rozmiarów i śmiesznego składu: 5 fletów, 3 akordeoniki, 2 banja, 3 skrzypce.... Żadnej gitary, żadnego buzuki, żadnej mandoliny... I.... Żadnego bodhranu!!!! Dziwne. Co bardziej dziwne, Anita zaczyna kilka melodii i nikt ich nie zna, poza jednym flecista (i to slabo). Jedna okazuje się być szkocką (czyli fo pa). Jakby to była inna irlandia. Miły gość z fletem okazuje się być właścicielem kanjpy i proponuje nam drinki :) właściciel jest też zagorzałym przeciwniekiem bodhranu, ktory jest przez niego uwazany za instrument bez sensu i gdyby ktoś mu tu stukał na nim, to by go wykopał(tak powiedział) :))) Około 21.00 dopiero pojawia się Marion z gitarą i mandoliną, sesja nabiera tempa i klimatu, pojaiwa się jeszcze jeden mandolinista. Granie zachodzi konkretne, a Marion niesamowicie śpiewa i wymiata na gitarce. Jest super. Sesja kończy się niechetnie dopiero o północy - wykończeni, ale wygrani wracamy do Mullingar. Sprawdzcie pozniej nasze wideo! (To pisałem ja czyli Krzysztof).