Po drodze mijamy malowniczy zalew posrod gor (jest tu zatopiona przez sowietow cerkiew, do ktorej mozna nurkowac, a latem gdy spuszczaja wode z zalewu, wylania sie ona ponad powierzchnie wody). Kasia polowe drogi spedza z glowa wychylona z okna marszrutki i robi zdjecia. Na miejscu (wioseczka jest zaskakujaco mala mimo, ze na mapie to "duza kropka") od razu znajduje sie chetny, aby zawiezc nas do Barisacho (50GEL). Odmawiamy mimo, ze jest juz pozno. Tradycyjnie strasza nas dzika zwierzyna (wilki, niedzwiedzie), swietem narodowym i deszczem meteorytow. Zakladamy plecaki i ruszamy przed siebie mijajac kilka drewnianych chat. Planujemy isc az do zmroku i rozbic namiot. Ku naszemu zdumieniu za wioska znajduje sie przydrozna restauracyjka z wiklinowymi altankami (klimat bardzo swojski), a w menu tylko dwie opcje: chinkali i szaszlyk. Wybieramy pierwsza (0,6GEL/szt). Pani idzie do kuchni i przez otwarte drzwi widzimy jak lepi dla nas "pierozki". W miedzyczasie mija nas "niejezdzacy" autobus-widmo do Barisacho. Nie zalujemy, ze nim nie jedziemy, tylko rozbijamy namiot kawalek za restauracyjka. Jest cieplo, widac gwiazdy. Przez cala noc straszy nas stuk spadajacych jablek :).